Recenzja filmu

Trzy królestwa (2008)
John Woo
Takeshi Kaneshiro
Tony Chiu-Wai Leung

Powrót płonących gołębi

Jeśli komuś nie przeszkadza wizualny recykling, może wybrać się do kina w pełnym rynsztunku. O ile nie przeżrecie się popcornem, wyjdziecie z sali kinowej z tarczą.
Po tym, jak Hollywood stłamsiło zapędy artystyczne Johna Woo, hongkoński specjalista od wysublimowanego kina akcji ("Mission: Impossible 2", "Zapłata") postanowił opuścić Amerykę i wrócić na stare śmieci. Tak się akurat złożyło, że zbliżały się Igrzyska Olimpijskie w Pekinie i tamtejsze władze potrzebowały jakiegoś epickiego fresku o zamierzchłych dziejach chińskiego narodu. Woo - utalentowany syn marnotrawny - podjął się przenieść legendę na ekran, a w zamian otrzymał 80 milionów dolarów i obietnicę, że żaden komunista nie będzie się wtryniał w jego wizję. Scenariusz filmu został oparty na napisanych w XIV wieku "Dziejach Trzech Królestw". Ich autor, Lo Kuan-Czung, prześledził wydarzenia, jakie miały miejsce w Państwie Środka w latach 220-265. Książka ma 120 rozdziałów, więc (jak można się spodziewać) jej ekranizacja również nie grzeszy zwięzłością. Na szczęście producenci zadecydowali, że obraz Woo zostanie wpuszczony na światowy rynek w skróconej wersji. W montażowni usunięto więc parę wątków oraz dodano angielski wstęp, który wprowadza widza w skomplikowane polityczne meandry epoki. Jeśli nie macie problemów z odróżnianiem twarzy chińskich aktorów, przygotujcie na monumentalne widowisko w starym dobrym stylu. Woo nakręcił wcześniej m.in. "Szyfry wojny", więc oprócz strzelania z dwóch pistoletów pośród fruwających gołąbków, potrafi również sfilmować wciskające w fotel bitwy. Akcja zaczyna się od tego, że najsilniejsza chińska dynastia postanawia przejąć kontrolę nad całym krajem i zniszczyć konkurentów. Ci, czując oddech śmierci na plecach, decydują się zawrzeć przymierze. Do ostatecznego starcia ma dojść na Czerwonym Klifie. Krwawą konfrontację poprzedzają typowe dla kina wojennego obrazki: narady, pompatyczne przemowy i dramatyczne okrzyki, od których uszy więdną niczym polne kwiaty w upalny dzień.   Woo wywiązuje się wzorowo z powierzonego mu przez władze zadania. Nie bawi się w cieniowanie moralnego pejzażu, czyni z bohaterów albo superherosów, albo bezwzględne szuje.  Wie ponadto, czego domaga się rozbestwiona widownia, dlatego niemalże kopiuje niektóre sekwencje z amerykańskich blockbusterów spod znaku miecza i sandałów. Jeśli komuś nie przeszkadza taki wizualny recykling, może wybrać się do kina w pełnym rynsztunku. O ile nie przeżrecie się popcornem, wyjdziecie z sali kinowej z tarczą.  
1 10 6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie ma to jak wziąć film, wyciąć połowę i wypuścić na ekrany kin jak megaprodukcję… Taki los spotkał film... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones